
C.K. kuchnia
Autor: Robert Makłowicz
Wyd.: Wysoki Zamek, 2015
Nie jest kucharzem – jest hobbystą. W jego żyłach płynie krew nie tylko polska, ale także – ormiańska, ukraińska, austriacka i węgierska. Z pełnym przekonaniem twierdzi, że nie istnieje coś takiego, jak „kuchnia narodowa”. Tradycyjny polski schabowy? Bigos? A może gołąbki w sosach różnych? Jeżeli sądzicie, że którakolwiek z tych potraw ma „polskie korzenie”, to koniecznie musicie choć raz porozmawiać z Robertem Makłowiczem. A jeśli nie macie takiej możliwości, to serdecznie zapraszam do lektury rekomendowanej dziś pozycji. Czeka tam na was ponad 220 stron, obfitujących w gawędziarskie opowieści, poświęconych… kulturze. Kulturze znakomitej, bo związanej z tyglem wieloetnicznego, wielonaradowościowego i wielokulturowego tworu, jakim były niegdyś Austro-Węgry. Bo kuchnia to lwia część kultury. Przekonaliśmy się o tym z Robertem osobiście. A było to tak…
Po raz pierwszy do wspólnego posiłku zasiedliśmy w malutkim i niepozornym Barze u Babek (trzy stoliki na krzyż nakryte ceratą, trzy megasympatyczne kucharki – mama, córka i ciotka), w którym uraczono nas wyjątkowymi specjałami domowej kuchni, przygotowanymi ze świeżych produktów, bez oszukiwania niezdrowymi „ulepszaczami”. Już wtedy dowiedziałem się, że wiele naszych „narodowych” potraw znajdziemy w różnych zakątkach świata, a silenie się na przypisywanie polskości ruskim pierogom czy kotletowi mielonemu to tak, jak twierdzenie, że kontusz jest strojem sarmackiego pochodzenia (notabene, gdy zagłębimy się w słowo „sarmacki”, to także okaże się, że wcale nie jest ono synonimem słowa „staropolski” czy „szlachecki”). Tak czy owak posiłek „u Babek” zapamiętaliśmy jako wyjątkowo przesmaczny. Nazajutrz byliśmy goszczeni w pewnym bodajże czterogwiazdkowym hotelu, gdzie najpierw zaserwowano nam dorsza (byliśmy nad polskim morzem, więc ochota na świeżą rybkę była czymś naturalnym), który – jak wynikało z karty – miał być hitem tamtejszej restauracji. Nie chcę opisywać, czym był w rzeczywistości. Powiem tylko tyle, że zaproszony do naszego stolika menedżer sali bardzo szybko i z ulgą zaproponował, abyśmy zapłacili jedynie za napoje zaserwowane do posiłku. Tak też się stało, po czym udaliśmy się do naszych hotelowych pokoi. Niejako w przeprosiny dostarczono nam tam (również gratis) specjalność kuchni – udko z kaczki z jakimiś wykwintnymi dodatkami. I tu również pozwolę sobie spuścić zasłonę milczenia, bo czasami zdarza mi się przyrządzić ten rodzaj drobiu w domowych warunkach i smakuje wtedy… jak kaczka. Dwa miejsca, w których można coś zjeść, oddalone od siebie o jakieś 40 minut jazdy, a jakże odmienna kultura kulinarna. Zastanawialiśmy się później z Robertem, jak to możliwe, żeby aż tak „zepsuć” prostego dorsza i niewiele więcej skomplikowaną kaczkę?
Wracając na koniec do „C.K. kuchni”… Książkę wydano w sposób perfekcyjny – ma twardą oprawę, szyty grzbiet i smakowite wnętrze. Czyta się ją jak znakomitą powieść, a zawarte w niej przepisy kulinarne stanowią jedynie ilustrację przygód głównych bohaterów, których Robert zaczerpnął wprost z historii powszechnej. A są to przepisy tak genialne, że… ślinka cieknie nawet teraz. Wam nie?